Część pierwsza – „Aresztowania”
Część trzecia – „Bandyci czy bohaterowie…”
„Posłowie”
Napisanie naszych wspomnień – „Różaniec z więziennego chleba”, wymagało od nas wielkiego samozaparcia, żeby przypominać o wydarzeniach, które przez siedemdziesiąt lat staraliśmy się zatrzeć w pamięci, a których nam nie chciano zapomnieć.
Opisaliśmy wszystko szczerze jak było, jak my to wówczas przeżywaliśmy i zapamiętali, nie oszczędzając ani „władzy”, ani „partyzantów”, ani siebie.
Nie wszyscy partyzanci byli „aniołkami”, chociaż jeden z nich nosił nawet taki pseudonim. Ale też nie można im przypisywać tego złego, czego nie zrobili.
Nade wszystko, wydaje się bezspornym, że należna jest im pamięć, chociażby o tym, że żyjąc w nieustannym śmiertelnym zagrożeniu, do ostatniego dnia wydawali i rozprowadzali drukowane patriotyczne niepodległościowe wolne słowo Polskiego Państwa Podziemnego.
Na naszym terenie, przez cztery lata, od 1942 roku, stawiali oni czynny, a w końcowym okresie jeszcze bierny opór, wobec poczynań obcych sił, wrogich narodowi polskiemu.
Po ich tragicznej śmierci zaczęto systematycznie przypisywać im wszystko co najgorsze się zdarzyło w tym czasie, a zrobił to ktoś inny. Nie żyli już, więc nie mogli się bronić.
Przez lata starano się tworzyć o nich czarną legendę, na potrzeby bieżącej polityki -przedstawiając ich jako ludzi zdemoralizowanych, tchórzy i zdrajców, którzy sami doprowadzili do swojej zagłady.
To był jeden z powodów, który skłonił nas do napisania naszych wspomnień.
Ponadto, teraz wielu posiada wiedzę na ten temat i „swoje wspomnienia” opiera, w dużej mierze, na książce Henryka Pająka, „Oni się nigdy nie poddali”.
Pisana prawie pięćdziesiąt lat po faktach, zawiera, w tym przypadku, pewne nieścisłości i skróty.
Dotyczy to zwłaszcza, udziału w tych wydarzeniach „Poleszuka”, Ziętka i okoliczności śmierci „Cygana”.
„Poleszuk” nie „zszedł z warty” i nie „udał się do zabudowań Bronisławy K” – jak pisze Pająk.
Niedawno trafiłem na opracowanie, w którym autor dokonał jeszcze dalszego, jednoznacznie już brzmiącego „skrótu”, pisząc:
„- Poleszuk udał się do jakiejś kobiety”(!).
Przy czym, piszący te słowa, nie pomyślał o tym, żeby się dowiedzieć, ile ta „kobieta” miała lat…
„Poleszuk” trzymał wartę w miejscu właściwym! Stanął przy jedynej drodze, od strony szosy, skąd mogło nadejść realne zagrożenie.
„Poleszuk” nie „został zaalarmowany odgłosami dalekich strzałów”, ani „warkotem dwóch zbliżających się samochodów”, ani też nie zobaczył „wysypujących się z nich ubeków” – jak jest u Pająka.
Z opisu tego można by wnioskować, że UB jechało i z daleka już głośno strzelało:
– Idziemy po was! (?)
Każdy, kto był chociażby w harcerstwie, wie, że tak się podchodów nie robi.
Ubowcy, bardzo skrycie potajemnie niespodziewanie zajechali z drugiej strony, od Kosnowca, skąd nie było żadnej dalszej drogi do Dziachanów i samochody swoje już tam zostawili, w dużej odległości od miejsca akcji.
Bronisława K. widziała ostatni raz „Poleszuka” wieczorem 7 września 1946 r. Wracała z lasu i „Poleszuk” pomógł jej, starej schorowanej samotnej kobiecie, nieść drewno na opał. („Poleszuk” bardzo często pomagał miejscowym, przeważnie przy pracach żniwnych.)
Ziętek nie był „zdrajcą”. Ubrany przez nich w mundur oficera UB i prowadzony pod lufą pistoletu, służył im jako żywa tarcza. Przedtem był torturowany. Po wykorzystaniu go w akcji, został skazany na karę długoletniego więzienia.
„Cygan” nie zginął pierwszy, jak to opisuje Pająk.
Leżącego w gałęziach pod płotem, martwego „Cygana” widział mój dziadek Ludwik i jego kuzyni, gdy UB kazało im znosić ciała zabitych i wykorzystywali ich, jako żywe tarcze. Było tak, jak opisaliśmy w naszych wspomnieniach.
W innej publikacji dokumentów UB jest: „Od wymiany ognia zapaliły się zabudowania”. „Wymiana ognia” mogła być prowadzona, ewentualnie tylko ze stodoły, gdzie byli partyzanci. „Wymiany ognia” nie mogło być ani z obory, ani też z domu mieszkalnego, gdzie nocowali bezbronni domownicy, gospodarze.
Zwykłe kule nie powodują pożaru, mogły go spowodować jedynie specjalne kule zapalające!
Jeżeli zabudowania zapaliły się przypadkowo od strzałów, jak jest w tej ubeckiej dokumentacji, to dlaczego UB kategorycznie zabroniło gasić płonące budynki, przez straż pożarną, która przyjechała z Krasnegostawu?
Przebieg całej akcji u Dziachanów, nasza Mama poznała dokładnie w szczegółach, z rozmów rozgorączkowanych jeszcze mocno ubowców, gdy ją wieźli do Lublina, do więzienia na Zamek.
Poczucie obowiązku pokazania prawdy obiektywnej o tym wszystkim, było jedną z zasadniczych przyczyn wyrażenia zgody na opublikowanie naszych wspomnień. Zdawaliśmy sobie sprawę, że pozostaliśmy jedynymi żyjącymi, którzy byli wówczas w samym centrum tych dramatycznych, tragicznych wydarzeń.
Głównym powodem, było zachowanie pamięci o bohaterskiej postawie naszej Mamy, naszych dziadków – Ludwika i Klementyny Adamiaków, naszego wujka Feliksa i naszego brata Józefa, osób cywilnych, zwykłych mieszkańców, którzy nie dokonali żadnych przestępstw, nie złamali prawa, a których, niewinnych, spotkały bezpodstawnie niezwykle okrutne represje.
Podobnie było też z rodziną Dziachanów. Gdyby tej nocy partyzanci spali w innym miejscu, w każdej innej stodole, co bardzo często robili – znikając co jakiś czas na kilka tygodni, albo jeszcze dłużej – nikt by Dziachanów nie ruszał. To co ich spotkało, spotkałoby kogoś innego. Nie byli dotychczas ścigani, nikt z nich się nie ukrywał, nie miał żadnej broni. Byli zwyczajnymi gospodarzami. Ale gdy zginęli razem z „bandytami”, to i do nich, i całej ich pozostałej przy życiu rodziny, propaganda przykleiła na lata, nieścieralne piętno -„bandytów” i idące za tym, niekończące się srogie tego konsekwencje.
Czas i propaganda zrobiły swoje. Jeszcze teraz, po tylu latach, przy wspominaniu partyzantów, mogliśmy usłyszeć wyrażenie skrótowe o „tych Dziachanach”, czasem także w negatywnym kontekście.
Tymczasem Dziachani z partyzantami mieli tylko tyle wspólnego:
– że „nie donieśli” o nich do władzy;
– że partyzanci spali tej nocy, akurat w ich stodole;
– że razem z nimi nastąpiła zagłada ich rodziny: Zginęło pięć bezbronnych osób, trzy trafiły do bardzo ciężkiego więzienia, a wszystkie ich budynki zostały doszczętnie spalone;
– że byli patriotami.
Jest bardzo trudno ogarnąć straszliwy rozmiar tego wszystkiego, co przez siedemdziesiąt lat, wycierpiała, ocalała z pogromu i pożogi, bliższa i dalsza rodzina Dziachanów, jedynie z racji swojego nazwiska, naznaczonego piętnem „bandytów”.
Czyż, z tego powodu, dla nich i dla wielu im podobnych, nie byłoby adekwatne określenie – „wyklęci bezbronni cywile”?
Wielu z Dziachanów miało pseudonimy. Ale wówczas, niemal wszyscy patriotycznie nastawieni młodzi ludzie na Ignasinie i okolicy miało pseudonimy, także nasz wujek Felek.
Piotrek Bańka także – na swoje nieszczęście – trafem znalazł się tej nocy u Dziachanów. Spał przeważnie we własnym domu, który znajdował się bardzo blisko. Tej nocy został u Dziachanów, bo późno wrócił z Piask i położył się w ich stodole, razem z partyzantami.
Michalinka Dziachan, zarówno w dokumentach UB, jak i u Pająka, wymieniana jest jako „sanitariuszka” i „łączniczka”. W rzeczywistości nigdy ona nikogo nie opatrywała, ani nie „łączyła”, ani też nie miała takiego zadania. Jedynie często, razem z żoną „Aniołka” – Janiną, przygotowywała partyzantom posiłki, na ich koszt, także czasem w naszym domu.
Natomiast za „łącznika” niekiedy służył im Piotrek Bańka, bo miał rower i mieszkał w sąsiedztwie.
Zarówno Dziachanom, jak i nam, mogło grozić ze strony zestresowanych w maksymalnym stopniu partyzantów to, co spotkało Wróblewską.
Aresztowania w naszej rodzinie przeprowadzone w tym samym dniu, co likwidacja ich oddziału, łączyły nas z nimi i z tego powodu, przy wielu okazjach… przypominano nam(!) i wytykano… zabójstwo Wróblewskiej!!!?
Represje, które objęły naszą rodzinę były bezwzględne, długotrwałe i dziedziczne. Spadały na dzieci i wnuków.
Wspomnień o sobie i represjach, jakie nas potem spotkały, odmówiliśmy Redaktorowi Naczelnemu zgody na publikowanie. Te wspomnienia są dla nas zbyt głębokie, żebyśmy mogli się nimi dzielić szeroko w internecie.
Jeżeli ktoś chciałby się z nimi zapoznać, niech zwróci się indywidualnie do mojej siostry Anieli, ona ma silniejszą psychikę niż moja.
Kontakt z nią przez Redaktora Naczelnego.
Ona, nie tylko w szkole, ale niemal do końca swojej pracy zawodowej, niezwykle wiele cierpiała z tego powodu i nieustannie miała wytykane przez swoich zwierzchników służbowych, przez lata, przy każdej okazji:
– A pani matka siedziała!!!
Jeszcze jedna uwaga. U Pająka wszyscy w czasie akcji posługują się bronią automatyczną. Jak pamiętam, zarówno partyzanci, a także ubowcy, którzy najechali na nas, w większości mieli karabiny jednostrzałowe. Broń maszynowa wówczas była rzadkością.
„Poleszuka” często widziałem, gdy wychodził z lasu, z karabinem jednostrzałowym, zawieszonym na ramieniu. „Pepeszę” u partyzantów widziałem tylko jeden raz. Stała oparta o futrynę drzwi w naszym domu.
Natomiast nigdy nie widziałem, ażeby Piotrek Bańka, czy Michalinka, ani też ktokolwiek z Dziachanów, nosił jakąkolwiek broń.
Chcę serdecznie podziękować autorom wspomnień o tych jakże trudnych czasach. To nasza lokalna historia, której pamięć tylko w taki sposób ocalimy. A że jest bardzo trudna, ciągle jeszcze budząca kontrowersje, tym bardziej wielkie dzięki za przedstawienie jej przez Państwo, uczestników tych zdarzeń.
Dziękuję bardzo !
Miły Karolu!
To co napisaliście jest to ogromnie ciekawe. Czemu? Otóż mój cioteczny brat Stefan Bubicz opisał życie rodziny chłopskiej, która nie „podpadła” władzy ludowej.
Natomiast los Waszej rodziny, jest świetnym przykładem sytuacji przeciwnej.
Ja wydarzenia na Ignasinie doskonale pamiętam. Wiele opowiadał także Władysław, sąsiad Feliksa Adamiaka, Twojego wujka.
Skoro wspomniałam o Władysławie, to muszę Ci napisać o pewnej awanturze.
Byłam bowiem świadkiem mimo woli. To było tak: 10 a może 15 września 1993 roku. Płatność rent i podatku. W UPT Fajsławice ludzi jak na rezurekcji, a ja z Władysławem, kończyłam temat zajść w Ignasinie. Pamiętam, że wymieniłam nazwisko Matraszkowej. Na to jedna z kobiet:
– Ona miała maszynę do robienia pieniędzy(!!!)
Że znaleziono maszynę do pisania, to każdy wiedział. Ale o takiej?
Władysław skoczył jak oparzony i myślałam, że tę osobę zgniecie jak orzech.
– Co ty wiesz głupia, jakie masz pojęcie!
Sądzę, że nie wdębił jej tylko z tego powodu, bo było wielu świadków.
Muszę Ci także napisać to, o czym być może, nie dowiedziałeś się jeszcze od Lucyny Polskiej.
Dzięki Tobie Karolu, nasza siódma klasa miała całkowicie przechlapane. Śp. Józef Fornal nie mógł sobie odmówić komentarza:
”- Karolem Matraszkiem, to Ty nigdy nie będziesz!”
Dotyczyło to zwłaszcza chłopców, ale dziewczyny też miały za swoje. Tak więc cień Twoich zdolności ciągnął się za nami.
Cóż Karolu, miło mi, że doszedłeś do czegoś w życiu. Sądzę, że nasz Wychowawca mówi Aniołom:
– A nie mówiłem? Jest z Ciebie dumny. Tak naprawdę to miło posłuchać, że ktoś z naszych stron jest bywalcem europejskich stolic.
Przesyłam serdeczne pozdrowienia z dalekich Fajsławic.
Zofia Iskra
Droga Zosiu. Dzięki. Miło jest odnaleźć koleżankę po blisko siedemdziesięciu latach. Wspomniałaś Józefa Fornala. Wspaniała postać. Tragiczny bohaterski Jego los zasługuje na pamięć. Ty pamięć masz wyśmienitą i lekkie literackie pióro. Moja nadzieja w Tobie, by to wszystko opisać i podać do szerokiej publicznej wiadomości, szczególnie w naszej gminie Fajsławice.
Piszesz: „że znaleziono maszynę do pisania, to każdy wiedział. Ale o takiej???” (maszyny do robienia pieniędzy!!!)
Wyjaśniam: W czasie niezwykle dokładnej rewizji, maszyny do pisania nie znaleźli! Maszynę partyzanci ukryli w stercie słomy za stodołą. Tam też szukali, zawzięcie kłując bagnetami i wyciorami. Po aresztowaniu naszej Mamy, wynieśliśmy ją do naszego zagajnika i ukryli w starej kopalni białego kamienia. Potem przechowywana była na strychu u wujka Felka. Obecnie pieczę nad nią sprawuje jego córka Renia.
Opowieści o znalezieniu u nas maszyny do pisania, czy też o znalezieniu maszyny do robienia pieniędzy(!!!?), czy też rozpowszechnianie wielu innych legend, był to element czarnej propagandy, tworzonej przez lata.
Było to wygodniejsze niż powiedzenie prawdy, że niczego u nas nie znaleźli !
Mimo to, ciężko schorowaną Mamę – z trudem poruszającą się o kiju, wychowującą samotnie trójkę małych dzieci – sądzono w sądzie wojskowym w trybie doraźnym, na podstawie „Krwawego Dekretu” i osadzono w bardzo ciężkim więzieniu na Zamku Lubelskim za to, że „przemocą usiłowała obalić ustrój i władzę ludową”!!!
Czarną legendę władza tworzyła nie tylko o partyzantach, ale również o niewinnych wyklętych bezbronnych cywilach, których już wcześniej niezwykle boleśnie skrzywdziła.
Karol Matraszek